Boguszewo, niezależnie od tego gdzie przebywałam było zawsze bardzo ważną miejscowością w moim życiu. Jest ono związane z moim pochodzeniem, tu mieszkali moi rodzice, bracia, dziadkowie, krewni, moi pierwsi przyjaciele. Obecnie chociaż wielu najbliższych już nie ma, to jednak dalej mieszkają kuzyni, których bardzo chętnie odwiedzam. Przyjazd do Boguszewa to zawsze powrót do dzieciństwa, do znajomych widoków, domów, a także osób, które czasami poznaję przez podobieństwo do rodziców, czy dziadków.
Rodziny mojego ojca i matki przybyły do Boguszewa po zakończeniu I wojny światowej, w ramach osadnictwa polskiego (o ile dobrze zapamiętałam w 1922 r.). Rodzina Majkowskich przybyła z województwa warszawskiego, zaś Chyłów z województwa lubelskiego. Zamieszkali w domach położonych w sąsiedztwie. Rodzice mieli wówczas po kilkanaście lat (Stanisław Majkowski ur. 25 maja 1905 r., Leonarda Chyła ur. 27 czerwca 1911 r.). Młodzież wówczas prowadziła życie bardzo aktywne. Obok nauki w szkole uczestniczyła w działalności organizacji młodzieżowych, takich jak katolicki „Sokół”, przygotowywała i wystawiała sztuki teatralne na deskach sceny w karczmie Żółtowskich, która potem była salą Wincentego Wnęka. Z opowiadań mojej matki wiem, że wiele razy uczestniczyła w tych przedstawieniach, niestety nie zapamiętałam ich tytułów, tylko tyle, że były to poważne pozycje. Brat pamięta, że były to m.in. „Grube ryby” Michała Bałuckiego.
Bogate życie kulturalne organizowano również w ramach rodzin. Rodzina matki (Chyłów) składająca się z sześciorga dzieci (Jan, Władysława, Bolesław, Leonarda – moja matka, Franciszek, Helena) była bardzo uzdolniona muzycznie. Zarówno dziadek (Marcin Chyła), jak i dzieci grali na różnych instrumentach, tworząc domowy zespół muzyczny, często przygrywający z okazji różnych uroczystości, lub bez okazji. Jeżeli dobrze pamiętam, moja babka (Marianna Chyła), nie brała w tym udziału. Najmłodsza z rodzeństwa Helena, jeszcze po zakończeniu II wojny światowej często grała na gitarze. Duże gospodarstwo Chyłów, przy tak licznej rodzinie, pozwalało na uczestnictwo w życiu kulturalnym, szczególnie tym członkom, którzy mniej angażowali się w obowiązki związane z gospodarstwem. Najwięcej czasu na prowadzenie gospodarstwa poświęcał Bolesław, który był bardzo przywiązany do domu i Boguszewa i po wojnie mieszkając w Bydgoszczy często tu przyjeżdżał. W Boguszewie także zakończył życie 26 grudnia 1991 r.
Znacznie mniejsze gospodarstwo mieli Majkowscy, ale też pracowało na nim oprócz matki Franciszki, tylko dwóch synów: mój ojciec Stanisław i jego młodszy brat Stefan, który bardzo pragnął uczyć się. W tym celu udał się do Wiednia i tam bez żadnej pomocy, studiował przez kilka lat. Z podziwem o tym mówiło się w rodzinie.
30 kwietnia 1932 r. rodzice (Leonarda Chyła i Stanisław Majkowski) pobrali się. Małe gospodarstwo rolne jakie prowadzili nie wystarczało na pokrycie wszystkich wydatków, dlatego Ojciec podjął pracę na poczcie w Boguszewie, jako listonosz. Naczelnikiem poczty była wówczas Helena Stanek, która po wojnie została żoną brata mojej matki, Bolesława. Zamieszkali wówczas w Bydgoszczy, gdzie pracowała na głównej poczcie.
W dwa lata po ślubie Rodziców narodził się mój starszy brat Roman (28.02.1934 r.), a po dwóch latach ja (17.06.1936 r.). To głównie dzięki kochającym Rodzicom i bratu, bardzo dobrze wspominam swoje dzieciństwo. Roman nie był o mnie zazdrosny. Gdy byłam mała, o czym mi opowiadano, schodził z kolan naszej Mamy, abym ja mogła tam się znaleźć, a gdy podrosłam wszędzie chodził ze mną, prowadząc za rękę. Był wyjątkowo opiekuńczy i dobry. Boguszewo pozostało mi w pamięci jako cudowne miejsce mojego szczęśliwego dzieciństwa.
Sielankę tę przerwał wybuch II wojny światowej. Rodziny przybyłe po zakończeniu I wojny światowej do Boguszewa zostały wysiedlone. Jechaliśmy kilkoma wozami zaprzężonymi w konie, na wozach słoma, jedzenie dla ludzi i zwierząt, pierzyny pod którymi się spało i inne potrzebne rzeczy, a wszystko przykryte plandeką, osłaniającą od deszczu i wiatru. Do wozów przywiązano krowy i zapasowe konie. Upieczony jeszcze w domu chleb i mleko od krów pozwalały przeżyć najtrudniejszy czas. Przez około dwa tygodnie jechaliśmy w bardzo dużej grupie wozów, które się przyłączały po drodze. Zmierzaliśmy do rodzinnej miejscowości dziadków Chyłów, w lubelskim. Po drodze mijaliśmy żołnierzy, samoloty niemieckie często nas ostrzeliwały. Bardzo się bałam i cały czas tuliłam lalkę.
W Niezabitowie pow. Puławy przebywaliśmy przez całą okupację. Mieszkali tam najbliżsi krewni Dziadków, którzy przygarnęli pod swój dach nie tylko nas, ale także rodzinę ciotki Władysławy Miechowieckiej z mężem i czwórką dzieci oraz pozostałe osoby. Po pogromie Polaków na Wschodzie w 1942 r., podczas którego zamordowani zostali Jan Chyła z żoną Weroniką, dziadek (Marcin Chyła), po pewnym czasie przywiózł, ocalałych chyba cudem, ich synów: starszego Baltazara Walentego (ur. 6 stycznia 1938 r.) i młodszego Marcina (ur. 29 września 1941 r.). Wdowa po starszym synu Danuta z córką Małgorzatą i jej rodziną oraz Marcin z żoną Henryką i liczną rodziną do dzisiaj mieszkają w Boguszewie.
W czasie pobytu na wysiedleniu rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej w Niezabitowie. Tam również uczył się mój starszy brat Roman. 18 lutego 1944 r. urodził się mój młodszy brat Albin Kazimierz.
Po zakończeniu wojny rozpoczęliśmy drogę powrotną. Była ona równie trudna, bo wiele mostów i dróg zostało zniszczonych i musieliśmy jechać okrężnymi drogami. Z daleka widzieliśmy dymy unoszące się nad zniszczoną Warszawą.
Po powrocie z wysiedlenia Rodzice w ramach reformy rolnej otrzymali duże gospodarstwo rolne z okazałym domem i pięknym ogrodem, w Linowie. Poprzedni właściciele, wyjechali do Niemiec. Ziemia ta dotykała granicy z Boguszewem. Rodzice postanowili, że mimo iż mieszkamy w Linowie, oboje z bratem będziemy chodzili do Szkoły Podstawowej w Boguszewie. Codziennie chodziliśmy kilka kilometrów, albo drogą w kierunku dużego jeziora (Mełno), obok zabudowań Bolesława i Józefa Chruścickich, albo na skróty przez pola, koło lasku. Najgorzej było w zimie, gdy spadł duży śnieg.
W szkole w Boguszewie, mieliśmy dobrych i miłych nauczycieli, a nad wszystkim czuwał pan kierownik, Jan Kreft. Najbardziej zapamiętałam klasę siódmą, bo było nas wówczas 7 lub 8 uczniów. I z nimi potem najdłużej utrzymywałam kontakty, wspólne spotkania. Zajęcia odbywały się w sali na piętrze, której okna wychodziły na boisko. Pamiętam Teresę Wojciechowską, moją kuzynkę ze strony ojca, która mieszkała nad pocztą z matką i babcią, Jerzego Lewandowskiego, mieszkającego w pobliżu niej, a szczególnie moją przyjaciółkę Wiesię Dobjasz, mieszkającą z matką na piętrze domu swoich krewnych Józefa Ślinko i jego żony z rodziny Dobjaszów. Pamiętam że matka Wiesi bardzo ładnie szyła, szczególnie sukienki dla córki.
Nawiasem wspomnę, że doskonałym krawcem w Boguszewie był Bronisław Dwojacki, który uszył mi kilka kostiumów i płaszczy, nawet wówczas, gdy mieszkałam we Wrocławiu. Nigdy już potem nie miałam tak doskonale uszytych i dopasowanych do figury ubrań. Dzisiaj by pewnie zrobił wielka karierę.
Wracając do Wiesi Dobjasz, ślicznej blondynki, z kręconymi włosami, pamiętam jak wielu chłopcom się podobała. Nic dziwnego, że bardzo wcześnie wyszła za mąż za Józefa Czaczkowskiego (Ziutka, jak go nazywaliśmy) i kontakty nasze się rozluźniły, a właściwie urwały. Teraz, gdy jestem w Boguszewie, odwiedzam na cmentarzu w Linowie, groby Wiesi i Ziutka. Dopiero kilka lat temu dowiedziałam się od kuzynki mieszkającej w Boguszewie, że występująca w telewizji, głównie w programach religijnych, autorka wielu książek, Ewa Czaczkowska, jest ich córką.
Chodząc do szkoły w Boguszewie, mieszkałam cały czas z rodziną w Linowie. Tu początkowo nie było źle. W gospodarstwie do pracy na stałe były zatrudnione cztery osoby. Chociaż moja Matka była kilka miesięcy w szpitalu, a Ojciec często jeździł do Grudziądza by ją odwiedzić, dzieci nie były obciążono większymi obowiązkami. Wszystko zmieniło się po 1949 r., kiedy rozpoczęła się przymusowa kolektywizacja wsi, a Rodzice nie chcieli przystąpić do spółdzielni produkcyjnej. Zaczęły się szykany. Najpierw zabrano nam połowę ziemi i domu i osadzono w nim rodzinę repatriantów ze Wschodu. Starszego brata Romana powołano do wojska i jednocześnie zabroniono nam zatrudniać robotników.
Do pracy pozostali Rodzice i ja, wówczas dziewczynka 14 – 15 –letnia. Pomagałam głównie w czasie wakacji, bo chodząc do szkoły średniej w Grudziądzu początkowo dojeżdżałam pociągiem ze stacji w Boguszewie, a potem mieszkałam na stancji. Z tej ciężkiej pracy pozostały mi ślady do dzisiaj, a moja Matka miała problemy zdrowotne do końca życia. Rodziców obciążały jeszcze dodatkowe obowiązki, bo 7 lutego 1950 r. urodził się mój najmłodszy brat, Ryszard Grzegorz.
Pomimo tych szykan, obszernych artykułów (na całą stronę) na łamach „Gazety Pomorskiej” na temat mojego Ojca, jako kułaka, tego, który stoi na przeszkodzie nowoczesności na wsi, Rodzice dalej odmawiali przystąpienia do spółdzielni produkcyjnej. Zabrano więc nam pozostałą ziemię i resztę domu, musieliśmy się wyprowadzić. Te bolesne przeżycia spowodowały, że nigdy nie chciałam zobaczyć, ani tego domu, ani pola. Przestaliśmy także utrzymywać kontakty z sąsiadami, którzy zakładali spółdzielnię (przyjechaliśmy z nimi z lubelskiego).
Linowo to nie tylko bolesne wspomnienia, to także miejscowość, gdzie jest nasz kościół parafialny, w którym byłam ochrzczona, przystąpiłam do I Komunii świętej, byłam bierzmowana, a także 27 lipca 1969 r. brałam ślub z Januszem Aleksiewiczem, zamieszkałym we Wrocławiu.
Kiedy wszystko nam zabrano w Linowie wróciliśmy, jeżeli dobrze pamiętam, w 1952 r. lub 1953 r., do Boguszewa. W naszym domu mieszkali wówczas krewni ojca (rodzina Kwantów, spotkałam też pisownię nazwiska syna Quant), dlatego początkowo zamieszkaliśmy w domu rodzinnym Matki, u rodziny Chyłów. Po wyjeździe rodziny Ojca, przenieśliśmy się do swojego domu. Tu zaczęło się inne życie niż było w Linowie. Spotkania młodzieży, głównie nad jeziorem, pływanie łódką, śpiewy piosenek, w niedziele zabawy taneczne w sali pana Wnęka. Brat mój Roman często łowił ryby w jeziorach, najczęściej z Leszkiem Dobjaszem, o czym marzył do końca życia, mieszkając potem w Kanadzie. Nie było wówczas telewizji, było więcej czasu na wspólne rozmowy i zabawy. Pamiętam pierwsze wspólne oglądanie telewizji w Boguszewie. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych w jednej z klas Szkoły był pierwszy w Boguszewie, dostępny publicznie, telewizor. Gdy przyjeżdżałam do rodziców, wówczas już z Wrocławia, chodziliśmy z Ojcem na oglądanie programów telewizyjnych.
Wkrótce po zamieszkaniu w Boguszewie Ojciec mój został wybrany sołtysem i pełnił tę funkcję przez wiele lat. Do obowiązków sołtysa należało wówczas przyjmowanie podatków. Dwa razy w roku gospodarze Boguszewa przychodzili do nas wpłacając duże kwoty, które później Ojciec zawoził do Urzędu. Poczucie bezpieczeństwa było wówczas znacznie większe niż obecnie, gdyż nie baliśmy się trzymać pieniędzy w domu. Często pomagałam Ojcu w tych czynnościach, poznałam wtedy większość gospodarzy, wysłuchałam ich skarg na obowiązkowe dostawy, które dotyczyły wielu produktów, nawet jaj. Mięso było określone, ile ma być wieprzowego, a ile cielęciny. Jeżeli ktoś nie miał swoich cielaków, kupował wówczas je na rynku i oddawał do skupu, nawet za mniejszą niż trzecia część wartości, jaką zapłacił. Za inne towary płacono najczęściej około jednej trzeciej wartości. Często ludzie oszczędzali nawet na jedzeniu, aby wywiązać się z obowiązku, bo w przeciwnym razie mogli stracić gospodarstwo. O tym wszystkim rozmawiali, gdy przychodzili zapłacić ratę podatku. Zapamiętałam do dzisiaj zbolałe twarze starszych ludzi, którzy mieli łzy w oczach opowiadając o swoich problemach.
Po zdaniu matury w 1954 r., mając zawsze zamiłowanie do książek rozpoczęłam naukę w Jarocinie na 6 – miesięcznym Państwowym Kursie Bibliotekarskim, po zakończeniu którego od 15 marca 1955 r. otrzymałam 3 – letni nakaz pracy w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Nowogardzie (ówczesne woj. Szczecińskie). Zarówno w czasie nauki jak i pracy często przyjeżdżałam w odwiedziny do rodziców w Boguszewie. na dworcu czekał na mnie Ojciec. Były to zawsze najbardziej przyjemne chwile, chociaż czasami musiałam iść pieszo z Mełna, bo nie wszystkie pociągi zatrzymywały się w Boguszewie (a nie było telefonów, nie tylko komórkowych, aby powiedzieć o problemach w komunikacji). Z dniem 15 września 1957 r. mogłam opuścić Nowogard (chociaż nakaz pracy obowiązywał jeszcze pół roku) i postanowiłam przenieść się w pobliże domu rodzinnego.
Początkowo, w okresie od 15 września 1957 r. do 15 grudnia 1957 r. pracowałam w Urzędzie Pocztowym w Boguszewie, na stanowisku p.o. naczelnika, a od 1 stycznia 1958 r., kiedy zwolniło się miejsce, w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Grudziądzu, dojeżdżając codziennie do pracy pociągiem. W Bibliotece w Grudziądzu pracowałam zarówno w centrali, przy ówczesnej ul. Karola Świerczewskiego (dziś Legionów) oraz w filii przy ul. Toruńskiej. Byłam tam zatrudniona do 30 września 1960 r., gdyż od 1 października 1960 r. rozpoczęłam studia bibliotekoznawcze, w trybie dziennym, we Wrocławiu. Studia tego typu były wówczas jedynie w Warszawie i we Wrocławiu, a we Wrocławiu studiowały, w trybie zaocznym, dwie koleżanki z Biblioteki Irena Szostek i Teresa Perkowska. One mi pomogły podjąć decyzję. Pomimo oddalenia od domu, chociaż raz w miesiącu, w trakcie zajęć, oraz na całe wakacje przyjeżdżałam do Boguszewa. A wakacje miałam długie (2-3 miesiące), bo egzaminy zdawałam przed terminem. Wiele czasu spędzałam wówczas bawiąc się z córką najstarszego mego brata Romana i Zyty, Joanną, urodzoną 25 kwietnia 1960 r. Przez pierwsze lata swego życia przebywała ona w Boguszewie, tu chodziła do przedszkola, dopiero do szkoły uczęszczała w Szczecinie. Wszystkie jednak wakacje i ferie świąteczne, najczęściej i najchętniej, spędzała w Boguszewie, u ukochanej Babci. Teraz mieszkając z rodziną w Kanadzie, bardzo chętnie odwiedza Boguszewo. Ostatnio przypomniała mi, że w czasie wakacji w szkole organizowane były kolonie dla dzieci, których rodzice i dziadkowie pracowali przy pracach polowych. Pani, która opiekowała się dziećmi często gotowała im zupę wiśniową z wiśni rosnących w naszym ogrodzie. A drzew wiśniowych, także przed domem, było bardzo dużo, a owoce ich były piękne, duże i soczyste.
W 1975 r. kiedy Rodzice coraz bardziej podupadali na zdrowiu, a szybki przyjazd karetki do ataków ciężkiej astmy Matki był konieczny, podjęli decyzję o sprzedaży gospodarstwa, ponieważ żadne z dzieci nie chciało go przejąć. Kupił je Jan Łącz. Rodzice wyjechali do Szczecina, do młodszego brata Albina i mieszkali tam do swojej śmierci (Stanisław 18 lutego 1983 r., Leonarda 9 listopada 1986 r.). Nie żyją już także dwaj moi Bracia (Roman zmarł 25 września 1995 r. w Kanadzie, a Albin 29 kwietnia 1996 r. w Szczecinie).
Z okresu, kiedy często korzystałam z pociągów, dojeżdżając do szkoły, do pracy, czy na studia, pamiętam pięknie wyglądający dworzec w Boguszewie, zawsze ozdobiony kwiatami, które sadzono nawet wokół rosnących na peronie okazałych drzew, obok kwiatów wysadzonych w skrzynkach. Zresztą inne dworce w kierunku Grudziądza, a szczególnie Jabłonowa, które oglądałam z okien pociągów, także były ukwiecone, ale Boguszewo wyróżniało się na ich tle. Dlatego przeżyłam szok, gdy po przemianach ustrojowych przyjechałam odwiedzić rodzinę i zobaczyłam zaniedbane budynki dworcowe w Bursztynowie, Linowie, powybijane szyby w oknach, pozabijane deskami, szary dworzec w Boguszewie, a bilet powrotny musiałam kupować u konduktora w pociągu. Pamiętam, że wcześniej na dworcu pracowała pełna obsługa, a naczelnik stacji (Nikodem Jaśtak z rodziną), mieszkał na piętrze budynku dworcowego. Poczekalnia była wygodna i czysta. Nie mogłam zrozumieć jak można było tak wszystko zniszczyć. To co zobaczyłam przypominało okres pierwszych lat powojennych. To właśnie przejazd od Jabłonowa do Boguszewa, zniszczenia dworców, które stały się „martwe”, ukazały mi najlepiej do czego może doprowadzić złe zarządzanie. Tego nie było widać w dużych miastach.
Po zakończeniu studiów w 1965 r. rozpoczęłam pracę na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie zdobywałam kolejne stopnie naukowe, aż do profesora Uniwersytetu Wrocławskiego. Obok zajęć dydaktycznych pełniłam także takie funkcje jak kierownik biblioteki instytutowej, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa, opiekun lat. Najdłużej, bo ponad 20 lat, aż do końca 2006 r., gdy przeszłam na emeryturę, byłam kierownikiem Studiów Zaocznych, co dawało mi największą satysfakcję. Do dzisiaj dawni wychowankowie pamiętają i przysyłają wyrazy pamięci. Pomimo przejścia na emeryturę zajęcia dydaktyczne prowadziłam jeszcze do końca roku akademickiego 2012/1013. Działałam także społecznie, przez kilka kadencji, w Radzie Osiedlowej i Radzie Parafialnej (do dzisiaj).
Na zakończenie pragnę jeszcze raz podkreślić, że to ukochane Boguszewo mnie ukształtowało, z tą miejscowością związana jest moja młodość. Zawsze będę Boguszewo nosiła w swym sercu i będę o nim pamiętała.