Rok 1939- wrzesień
Czas rozpoczęcia wojny to 1 września 1939 r. Trzy tygodniem przed rozpoczęciem wojny mój mąż dostał powołanie na ćwiczenia do Chełmna i pozostałam sama z trojgiem małoletnich dzieci. Rankiem 1 września usłyszałam odgłosy z dział i poszłam na dworzec kolejowy, żeby sprawdzić co się dzieje. Dyżurny ruchu- Kurkowski był bardzo zdenerwowany i powiedział, że nie ma łączności. Powiedziałam mu, że te huki to huki z dział. Wróciłam do domu, żeby zrobić pobudkę. Huki były coraz bliżej. Wkrótce zaczęły się ucieczki. Wóz za wozem jechały całe rodziny razem z inwentarzem. Ja nie chciałam uciekać, więc schowaliśmy się do piwnicy na podwórzu. Poznosiłam tam swoje rzeczy jak bieliznę, pościel, świece i lampę naftową. Front zbliżał się coraz bardziej, nasze wojska cofały się. Był nakaz, żeby opuścić wieś, bo tylko obserwacja zostanie. Już chyba wszyscy opuścili Boguszewo, a ja nie chciałam, bo jak dam sobie radę sama z dziećmi? Jednak wojskowi byli uparci, tłumaczyli mi, że nadchodzi front i nie może nikt tu pozostać. Zaprzęgli konie do wozu, rzeczy włożyli na wóz, dzieci i mnie. Ruszyliśmy w popłochu. Samoloty ostrzeliwały uciekinierów na wozach. Paliło się kilka domów w Rywałdzie. Dotarliśmy do Golubia Dobrzynia. Tutaj postanowiliśmy schować się w kościele. Przy wejściu do kościoła zobaczyłam swojego męża Alojzego Rolewicza. Popłakałam się z radości. W kościele oprócz cywili i rannych byli także żołnierze. Gdy Niemcy byli już blisko poprosiłam kapitana, żeby wywiesił chorągwie i się poddał, bo nie ma gdzie uciekać. Kapitan nic nie odpowiedział, więc poparli mnie ranni żołnierze mówiąc:
-Ta pani ma rację, my tutaj wszyscy zginiemy!
Wówczas oficer krzyknął;
-Milcz, cholero! Pod mur cię postawię!
Jak to usłyszałam, to powiedziałam do męża, że idziemy w pole, bo nalot już słychać i będzie masakra. Zostawiliśmy konie z zaprzęgiem i razem z dziećmi ukryliśmy się w rzepaku. Nalot był okropny. Zrzucono chyba 150 bomb. Płacz i jęk okropny słychać było zewsząd. Wozy roztrzaskane, a na drutach elektrycznych wisiały szczątki ludzkie. Także z naszej wsi było czterech zabitych i dwóch rannych. Jak ujrzałam te okropności i usłyszałam te jęki to zemdlałam i długo byłam bez przytomności. Nie wiedziałam też, czy mój mąż żyje. Jednak zdołał nas odnaleźć. Nie chciałam jechać dalej z cywilami, tylko z mężem. Postanowiliśmy razem z wojskiem jako tabor wojskowy jechać. Gdzie mój mąż, tam i ja z dziećmi. Wojskowi odpędzali nas wiecznie, samoloty ostrzeliwały. Kolejny nalot obsypał nas mrowiem kul. Nam nic się nie stało, ale trzej żołnierze, którzy byli obok zostali zabici. Przed śmiercią prosili, abym zawiadomiła ich rodziny.
Nigdzie nie można było kupić nic do jedzenia. Gdzie zajechaliśmy to nic nie było.Doiłam krowy, które zabrałam z Boguszewa. Zdobyłam duży garnek do gotowania, miałam kilka jaj i mąkę. Gotowałam kluski na mleku. Dużo naszych żołnierzy się żywiło. Nie wolno było ognisk na polach robić, zwłaszcza wieczorem, ale jak byli godni to prosili, aby im coś ugotować. Oczywiście oficerowie krzyczeli, ale jak głodnym odmówić jedzenia?
We Włocławku zaminowali most i stale jechaliśmy dalej. Mój mąż ciągle nas szukał, sprawdzał, czy żyjemy, bo przecież musiał za każdym razem wracać do swojego plutonu. Tak dotarliśmy do Sochaczewa. Tutaj okropny bój był. Niemcy otoczyli nas ze wszystkich stron. Nie było gdzie uciekać. Nie wiedziałam, co robić, a najbardziej żal było mi moich dzieci skazanych na tułaczkę. Najstarszamiała 10 lat, a najmłodsza 3 i pół. Poznałam swój kraj, jak kiedyś pisali po dworcach „Poznaj swój kraj!”. Nas wszystkich pędzono coraz dalej, coraz natarczywsze były naloty i coraz gorsze natarcia. Już nie pamiętam dalszych wsi i opustoszałych majątków. Od …….. ponownie piekło. Powiedziałam do męża, że i tak nie mam w nim oparcia i nie mam już sił dalej jechać i że to już i tak koniec. Byłam kompletnie załamana i chciałam wracać. Mąż wkrótce do mnie dołączył i rozpoczęliśmy powrotną drogę. Ujechaliśmy może kilometr, gdy spotkał nas patrol niemiecki na motorach. „Stać!” Spytali skąd jesteśmy. Gdy dowiedzieli się, że z Grudziądza, powiedzieli, że pewnie z Niemcami mieliśmy jakieś sprzeczki, że uciekliśmy. Spoliczkowali mojego męża, skontrolowali wóz, zabrali nam wszystkie pieniądze i wartościowe rzeczy. Powiedzieli, ze każdy musi się od początku dorabiać. A my cieszyliśmy się, że darowali nam życie. Nie była to ostatnia kontrola, często nas zatrzymywano. Szukano amunicji, broni.
Dojeżdżając już blisko swoich terenów mąż mówił, że na pewno był front w Boguszewie i domy są popalone. Mogliśmy podróżować tylko do godziny 7 wieczorem. Zajeżdżaliśmy więc do znajomych, z którymi mój mąż prowadził interesy i gdzie był mile widziany. Tak dojechaliśmy do Łopatek i tam dopiero wpadliśmy w pułapkę. Pani Rajnik z płaczem rzuciła się na szyję mojemu mężowi mówiąc, że po śmierć przyjechaliśmy. Pod jedną miedzą leży jej mąż, pod drugą syn. Nie ma żadnej nocy, żeby nie kontrolowali, nie dają żyć.
Przestraszyliśmy się, ale postanowiliśmy przenocować w kuchni u pani Rajnik. Nie mieliśmy wyjścia, nocą jechać nie wolno, i tak i tak źle. Modliliśmy się.
O godzinie 12-tej wpadł jeden z bronią i z opaską, obszedł wszystkie zakątki, wszedł do kuchni i mówi do męża:
-Ubieraj buty i chodź!
Mąż zupełnie zaniemówił, nie mógł słowa rzec. Ja powiedziałam:
-Mąż nikomu nic złego nie zrobił!
Odpowiedział, że jego to absolutnie nie obchodzi, więc powiedziałam:
-Jak mąż, to i ja, i ta trójka niewinnych dzieci. Weźmie je pan na swoje sumienie?
Podszedł, popatrzył na nasze dzieci i powiedział, że jak on tego nie wykona, to dostanie naganę i nas to nie ominie, bo przyjdą we trzech. Ale zostawił nas i poszedł.
Byliśmy wstrząśnięci. Przez miesiąc pośród kul i bomb, wyszliśmy z takiego piekła, żeby tu zginąć?
Nie chcieliśmy już czekać do rana, żeby przyszło tych trzech i nas zabiło. Wyruszyliśmy w ciemnościach. Pod Rywałdem strasznie wysoka góra była. Zauważyliśmy trzech z bronią i opaskami. Już myśleliśmy, że po nas. Poznał mojego męża ich dowódca i powiedział:
– To ty jesteś Rolewicz, ja do ciebie nic nie mam. Wracaj do swojej wsi, niech cię tam swoi osądzą.
I pozwolił nam jechać dalej.
Powrót do Boguszewa- początki okupacji.
Wjeżdżając do Boguszewa napotkał nas sołtys Voelker ze swoją prawą ręką-wykonawcą jego poleceń. Szedł za nami aż na podwórze. Tutaj rewizja, kazał nam wszystko powyrzucać. Jego wspólnik pakował do worka wszystkie wartościowe rzeczy: swetry, ubrania, wełna.
Zaczęła się okupacja. Stale żyliśmy w niepewności. Wszędzie następowały aresztowania. Aresztowano także mojego męża, ale ponieważ sołtys potrzebował mojego męża(z zawodu był rzeźnikiem), aby przygotować zaręczyny córki został zwolniony z aresztu.
Aresztowanie mojego męża
We wsi zrobił się duży popłoch, bo zaczęli ludzi wywłaszczać z ich gospodarstw. W ich miejsce wchodzili Freuheuelllerzy i Bezarabii. Mieszkańcy zaczęli uciekać do swych rodzin w Generalnej Guberni, resztę wysyłali do lagru Potulice. Gospodarstwa były ogołacane. Także nasze zostało pozbawione urządzeń rzeźniczych, krowę i świnie zabrał sołtys. Mąż uciekł do mojej rodziny do Brzozia, a ja z dziećmi sama zostałam. Martwiłam się, czy mąż żyje, i czy tam też nie ma wysiedleni. Niestety mąż szybko wrócił, żeby sprawdzić, jak nam się wiedzie. Po godzinie od jego przyjazdu zadzwonili po policję i został aresztowany. Powiedzieli mi, że zaraz wróci, ale prawie zaraz wywieźli go do Oranienburga. Przez dwa, trzy miesiące nie miałam żadnej wiadomości. Nie wiedziałam gdzie jest, czy żyje. Na posterunku w Radzyniu powiedziano mi, że wkrótce wróci. Wreszcie, po trzech miesiącach dostałam list z Hamburga Neuengame. Kilka słów: jestem zdrowy, dobrze mi idzie i pieczątka cenzury.
Prośby o zwolnienie pisałam kilka razy, wszystko bez skutku. Na żadną nie dostałam odpowiedzi. Po kilku miesiącach dowiedziałam się, że jako Wachmann był w tym lagrze mieszkaniec sąsiedniej wioski. Poszłam do jego rodziców, aby się dowiedzieć, za co osadzono mojego męża, czy żyje, czy można coś posłać lub podać przez ich syna. Jego rodzice (on- Polak, ona Niemka) nie chcieli w ogóle rozmawiać. Wyszłam z płaczem. Po drodze spotkałam ich syna i bardzo go prosiłam, aby pomógł mi odnaleźć męża. Powiedział mi, że takich rzeczy nie można publicznie mówić. Poszliśmy do jego mieszkania i powiedział mi, że mój mąż ma polityczne oznakowanie i że podobno dobrze wygląda. Prosiłam, aby choć małą paczuszkę zabrał dla niego, jednak odmówił mówiąc, że dyscyplina tam duża, i że odcięli by mu naszewki na mundurze(zdegradowali) i poszedłby tam, gdzie mój mąż.
Po zabraniu mojego męża do obozu zabrano mi także konie, wóz, powózkę i sanie wyjazdowe. Pytałam sołtysa dlaczego i czy dostanę je z powrotem. Odpowiedział, że jak nie będzie co wziąć, to wezmą mnie i odszedł śmiejąc się szyderczo.
I rzeczywiście, po kilku tygodniach zaczęły się aresztowania kobiet i całych rodzin. Pomyślałam, że muszę zbiec. Nie chciałam bez opieki pozostawić dzieci, a poza tym przepustka była potrzebna, aby wyjechać.
Przyszła do mnie sąsiadka powiedzieć, że w pobliżu już aresztują wdowy z dziećmi do lagru. Gdy to mówiła, na podwórze wchodzili już żandarmi. Zdołałam uciec do stodoły. Weszłam w słomę, a dzieciom powiedziałam, żeby mówiły, że do babci wyjechałam(do Okonina). Zabrali sąsiadkę, a ta powiedziała im, że ze mną rozmawiała i że jestem w domu. Kilka razy jeszcze sprawdzali. W tym samym czasie wysłałam córkę do Okonina, żeby powiadomiła moją teściową, że wyjeżdżam i żeby zajęła się dziećmi i inwentarzem.
Szykowałam się do wyjazdu. Wzięłam koc, bieliznę i wówczas znowu zobaczyłam Niemców. Schowałam się tym razem w stogu. Chodzili, szukali mnie wszędzie. Obeszli także stóg, ale udało mi się tak dobrze schować, że mnie nie znaleźli. Wiedziałam, że nie mam na co czekać. Gdy przyjechała moja teściowa(Rolewicz Franciszka), zabrałam rzeczy i poszłam do Linowa, żeby mnie nie znaleźli na dworcu. Tam przenocowałam u państwa Rumińskich( polski dyżurny ruchu na stacji kolejowej). Stamtąd pojechałam do Brodnicy.
Nocą jeszcze raz odwiedzili mój dom Niemcy. Porozrywali zamki, moja teściowa uciekła przez okno do stodoły sąsiada. Dom bez opieki stał się łatwym kąskiem dla rabusiów. Splądrowali cały dom, wyciągnęli resztę inwentarza i dobytku meble, zapasy ziemniaków, zboża.
Wróciłam po trzech tygodniach, bo i tak szukali mnie u mojej rodziny. Zdałam się na wolę Bożą. Weszłam do domu, a tu pusto. Ani jedna filiżanka nie została, najmniejszego naczynia nie zostawili. Płacz mnie ogarnął. Co ja pocznę, jak ja podatek opłacę, z czego. Pomodliłam się, popłakałam, „Boże dopomóż, gdzie się naprzód udać?” Brat mnie ostrzegał: „Jest wojna, Niemcy mogą Cię zmarnować, nie będzie śladu po Tobie!”
Pomodliłam się w imię Boga i poszłam na posterunek. Powiedziałam, że pojechałam w gościnę do rodziny, a w tym czasie teściowa gospodarzyć miała. Skłamałam, że corocznie na Zielone Świątki tam jeździłam. Policjant krzyczał, że uciekłam pozostawiając bez opieki dzieci i inwentarz. Pokazałam przepustkę, popatrzył, głęboko pomyślał, data się zgadzała. Miał tylko wątpliwości, co z dziećmi i inwentarzem. Powiedziałam, że teściowa miała opiekować się rodziną i dobytkiem, i że może być świadkiem. Nocą, kiedy spała było włamanie i uciekła. I tylko dlatego dzieci zostały same. Powiedziałam, że jak ja mam dalej żyć, z czego troje małoletnich dzieci wykarmić, podatki zapłacić. Nie mam już zdrowia, ani siły. Jeszcze trochę na mnie pokrzyczał, ze zostawiłam dzieci same, ale napisał w końcu trzy kwity. Jeden na krowę od sołtysa, drugi na świnię do jego przyjaciela, trzeci na maszynę do szycia, trochę cebuli i ziemniaków.
Przenocowałam u sąsiadki, zjadłam śniadanie i poszłam po moje rzeczy do dłużników. Ten, który mi zabrał świnie odgrażał się, że i tak zgniję w lagrze, podniósł na mnie krzesło kilka razy. Był to Polak ożeniony z Niemką. Po wojnie został w Polsce i był wzorowym Polakiem. Sołtys sam krowę przesłał, ale jak mnie spotkał, to też chciał mnie zbić, za to że uciekłam.
Od tego czasu nie miałam spokoju. Chodzili pod moimi oknami, śledzili czy kogoś nie przetrzymuję, szukali czegoś, czego można by się przyczepić. Sołtys wydawał karty żywieniowe. Posłałam córkę Renię, aby je wzięła. Przyniosła kartki dla Niemców. Cieszyła się, że będzie lepsza marmolada, trochę masła. Na odwrocie kart przeczytałam, że w razie pomyłki kartki trzeba zwrócić, gdyż grozi obóz karny. Zrozumiałam, że podstęp i oddałam kartki sołtysowi. Ze złości nie wydał mi żadnych kartek przez trzy miesiące. I tym razem nie pomarliśmy z głodu. Poszłam do pracy do Besaraba pomóc przy młóceniu zboża. Poprosiłam o żyto za pracę. Zawiozłam je do młyna. Młynarz dał mi jeszcze mąki pszenicznej i na jakiś czas starczyło na chleb i na inne pieczywo.
Miałam dobrze mleczną krowę(odzyskaną od sołtysa) i trochę zarobku z mleka było. Denerwowało to sołtysa, który mi tej krowy zazdrościł. Przysłał sąsiada, żeby mi tą krowę zamienić na inną. Przyprowadził krowę po pierwszym wycieleniu, która jeszcze mleka nie dawała. Nie próbowałam się nawet upierać, wiedziałam że nie wygram, ale sołtys sprawę powierzył agronomowi. Był to człowiek wysoki, o dużej wadze. Zapytał, dlaczego nie odstawiam mleka do mleczarni i uderzył mnie silnie czterokrotnie. Upadłam nieprzytomna. Gdy leżałam na podłodze uderzył mnie jeszcze kilkakrotnie laską, po której do dziś mam znak na czole. Nie mogłam się podnieść, wszystko mnie bolało. Krew zalewała mi twarz. Agronom poszedł, nie mogłam podnieść się z podłogi, więc podniosły mnie dzieci. Obmyłam twarz i taka obolała poszłam do młócenia do sąsiada. Płakała, za co ja tak cierpię i ile krzywdy i cierpienia mnie jeszcze spotka.
Mąż raz na miesiąc kilka słów tylko mógł napisać i z nich wyczytałam , że bardzo cierpi i że nie bardzo z jego zdrowiem. Zaczęłam osobiście na posterunek chodzić, także do Gestapo w Grudziądzu. W międzyczasie dostałam list od męża po polsku, bez cenzury. Przekazał go przez niemieckich więźniów, którzy mogli bardziej z wolności korzystać. Opisał cały swój los, jakie męczarnie przeżywał. W Hamburgu rzeczy więzienne dostał, butów dla nich zabrakło, więc przynieśli im swoje buty i każdy miał swoje poznawać. Pod podszewką buta mój mąż ukrył różaniec. Tam go wymacali go strażnicy. Wydobyli różaniec i zaczęli krzyczeć, że jest księdzem albo popem. Stłukli go przy tym okropnie, bo próbował im powiedzieć, że nie jest księdzem. Gestapowcy bili tak długo, aż połamali mu żebra i przetrącili kręgosłup. Potem kazali go zanieść do szpitala doświadczalnego mówiąc:
-Niech ten polski pies zdycha!
Wachmann wyprowadził go poza lager i jeszcze trzy razy kolbą uderzył. Mąż leżał nieprzytomny do następnego dnia. Gdy oprzytomniał, poszedł do współwięźniów. Nie było leczenia ani opatrunków. A jego rany nie chciały się same zagoić.
Ja już w tym czasie byłam na policji. Policjant był miejscowy i nie ufał Polakom. Prosiłam, żeby pomógł w sprawie mojego męża, którego do lagru wysłali. Mówiłam, że mąż wielu ludziom pomagał i czy nie może dobrej opinii o nim napisać. Powiedział, że im nie wolno za Polakami się wstawiać, a poza tym sołtys mu zabronił. Przeszukiwał książkę, gdzie powinno być zanotowane aresztowanie mojego męża, denerwował się, powiedział, że taka świńska Polka tyle trudu mu zadaje. Mówiłam, że przecież w tym samym czasie ośmiu innych zabrano. Rzucił tą książką na stół, a ona otworzyła się na stronie. Stałam przy stole i zaraz zauważyłam, co było napisane. Zadrżałam, jak zobaczyłam jak władza zaopiniowała aresztowanych. Podzielono ich na „milde Behandlung”, scharfe Behandlung” i „die schaerfste Behandlung”. Ostatnia grupa przeznaczona była do najostrzejszego traktowania. Wśród nich był mój mąż, Piekarski, Soszyński. Zostali skazani przez Voelkera na najostrzejsze traktowanie. Ten opis poszedł do Gestapo, więc pojechałam tam o mojego męża uwolnienie prosić, albo o zmianę kwalifikacji. W Gestapo szukali jego dokumentów . Gdy znaleźli zaprowadzili mnie do naczelnego Obersturmfuehrera. Ten się zaczął ze mnie śmiać, mówił, że mój mąż to bandyta. Chciał mnie z trzeciego piętra zrzucić. Musiałam uciekać, nie doszłam do słowa, a i życie ledwo ocaliłam.
Mąż pisał do mnie, że jedynie ta Matka Boża może nam pomóc. Pojechałam do Grudziądza do kościoła pw. Najświętszej Marii Panny prosząc o pomoc i uwolnienie mojego męża. Z płaczem błagałam i czułam jakby mojego ramienia ktoś dotknął i powiedział „Idź do starosty”. Zastanowiłam się głęboko, bo nigdy nie słyszałam, żeby starosta miał coś wspólnego z aresztowaniami. Zastanawiając się, czy w ogóle będę mogła z nim porozmawiać, czy dam radę porozmawiać po niemiecku poszłam do mojej znajomej, która miała troje w obozie koncentracyjnym- brata nauczyciela, adwokata i kuzyna. Przyjęła II grupę, żeby ich wyciągnąć z obozu, zaprosiłą gestapowców na dobrą kolację, wódką poczęstowała. Dali jej przekaz do Berlina do Gestapo. Pojechała tam i usłyszała, żeby się nie martwiła, że wrócą i nic im nie jest. Powiedziała mi, że starosta nie ma nic wspólnego ze sprawami Gestapo. Mimo to postanowiłam, że pójdę, a w drodze powrotnej zdam jej sprawę, co załatwiłam. Weszłam do starostwa, a tam stał długi rząd ludzi. Urzędował zastępca starosty. Po długim czasie przyszłą moja kolejka. Byłam niezadowolona, bo chciałam staroście osobiście mój żal i ból opisać. Zastępca powiedział, że to on załatwia wszelkie sprawy, a moją sprawę też opisze i prześle dalej. Dalej mówił, że inni czekają i jak nie chcę mówić to mam wrócić na korytarz. Zapytałam, czy mogę tam spotkać starostę. Pomyślał przez chwilę i wskazał mi drzwi szklane na korytarzu, gdzie napisane było von Rymerz. Zapukałam, pozdrowiłam. Starosta rozmawiał przez telefon, zaraz odłożył słuchawkę i podszedł do mnie. Byłam zdenerwowana, zapomniałam czego się nauczyłam –połowę po polsku, połowę po niemiecku. Wszystko zrozumiał, to że znalazłam się w trudnej sytuacji, że mój mąż prawie dogorywa, że nigdy z Niemcami nie byliśmy skłóceni. Przecież przed wojną mieli u nas duże gospodarki, dobrze im się powodziło. Nasz sołtys przed wojną wiece organizował, zebrania się u niego odbywały, hitleryzm się szerzył i nikt im nie przeszkadzał. A teraz stał się najgorszym szatanem, do Kuca(Kucza?) na zebraniu publicznie mówił: „Du muss ein Lager krepiren” ( Ty musisz zdechnąć w lagrze).
Starosta pocieszył mnie, że się zajmie tą sprawą, o ile będę miała przynajmniej dwóch świadków. Powiedziałam, że ich osobiście przywiozę. Mówiłam, że …….(Schendel, Preudel, Freudel?), któremu w samo południe piorun w dom uderzył i wszystko się spaliło prócz koni i krów, które na polu były przyszedł z prośbą do męża zanim ubezpieczenie dostał, pieniądze na zakup drzewa i świniaka potrzebował. Mąż kupił drzewo i jeszcze dał pieniądze dla rzemieślników. Świadków postawiłam trzech. Cieszyłam się bardzo, że człowiek na takim stanowisku zrozumiał, co do niego mówiłam. Tylko dalej zastanawiałam się, kto mi tą prośbę do starosty z podaniem świadków napisze.
Spotkałam szwagra, któremu opowiedziałam o wizycie u starosty. Powiedział, że tam gdzie jest na stancji przychodzi na obiady jeden oficer, który nie może przepatrzyć, co ci zbrodniarze z ludźmi wyprawiają. Jego żona była również dobrą katoliczką. Od razu tam poszłam, żeby wszystko od razu załatwić.
Hitler po Wilhelmie wystrzelał, jak się jemu nie chcieli podporządkować 50 tysięcy oficerów rękami Gestapo. Bałam się ale czekałam na niego u znajomych. W końcu przyszedł i od razu się pyta w jakiej sprawie. Był gestapowcem i byłam przekonana, że nic nie dam rady załatwić. Zapytał, czy on taki straszny, czy jego mundur. Mówię, ze i jedno i drugie. Roześmiał się i powiedział, że nie ma wiele czasu i mam podać szczegóły. Napisał mi pismo do starosty na maszynie, ale pomyślałam, że muszę je własnoręcznie przepisać, bo przecież Niemcy wszystkim zabrali i maszyny do pisania i radia. Z pismem poszłam do sołtysa, żeby poświadczył, a on nie oddał mi mojego wniosku. Powiedziałam, że do starosty muszę oddać. Szłam z płaczem myśląc, że tyle nadziei pokładałam w tym piśmie, a Voelker teraz na pewno je zniszczy i wrzuci do kosza jak wszystkie inne. Całą noc nie spałam, a rano szybko pobiegłam do sołtysa i pytam o pismo. Mówię, że muszę do starosty pismo oddać. A jak nie to jadę sama do starosty i opowiem, co on wyprawia. Voelker powiedział, że sam pismo odeśle. Powiedziałam, że jutro pojadę i sprawdzę, czy moje pismo doszło. Kombinował ze swoimi przyjaciółmi, jednak pismo wysłał, co rzeczywiście sprawdziłam jadąc do starosty. Pismo od starosty zostało odesłane do Radzynia, do wójta. Tam mają być przesłuchani podani przeze mnie świadkowie. Podziękowałam i z myślą, żeby teraz nie dać się odsunąć od sprawy następnego dnia poszłam do Radzynia. Muszę sprawę dopilnować. Sekretarz „Polakożerca” mówi mi, że Wójta nie ma i nie będzie. Ja na to, że poczekam, a on powiada, że to nie jest poczekalnia. Nie dałam się wystraszyć. Wyszłam z biura na podwórze i czekam na powrót wójta. Pracował tam jeden z naszych znajomych, który przyjął trzecią grupę- nauczyciel Kozłowski. Pyta na kogo czekam, bo już biura zamykają. Opowiadam o mojej sprawie, a on mówi:
-Pani, tutaj wczoraj zebranie było w sprawie Pani męża! Tutaj nie mogę rozmawiać, bo mogą mnie podsłuchiwać lub śledzić, ale był tu też agronom, sołtys i jego przyjaciele.
Zabrał mi całą nadzieję. W tym czasie nadjechał samochód. Podeszłam do niego. Przeprosiłam wójta, że już wieczór, ale czekam już od rana a moja sprawa jest bardzo ważna. Wójt kazał przynieść sekretarzowi dokument. Zabrał mnie do biura i powiedział, że zada kilka pytań. Stałam przy stole, więc mogłam przeczytać, co napisał starosta. Pisał, że ja byłam u niego i dowodziłam, że mąż mój nie był żadnym szkodliwym człowiekiem i że mają przesłuchać tych świadków, których ja podaję w piśmie. Wójt zaczął na mnie krzyczeć. Pytał, kto mi pismo napisał, bo ja słabo po niemiecku mówię. Kazał sekretarzowi przynieść papier i pióro i coś od siebie napisać. Stwierdził, że to jest mój charakter pisma, jednak ktoś poważniejszy musiał mi pomagać. Powiedziałam, że to teść i jego syn mi pomagali, ale cieszę się że uważa, że zostało to dobrze napisane. Zapytał jeszcze, kto aresztował mojego męża (Hilfspolizei- Weinberger). Potem mnie wyprosił z biura, bo chciał zadzwonić. Wyszłam na dwór, ale podsłuchiwałam rozmowę:
-Allo, Allo! Amstkomissar Radzyń. Czy ten Rolewitsch, który jest aresztowany jest w aktach? Sprawdził, kto jego oskarżył, ale nie od razu chciał powiedzieć. Pierwsza była sąsiadka Herta, która powiedziała, że „Już dość się kiełbas nażarł”, ale jeszcze było poważniejsze oskarżenie od kogoś ważniejszego, żeby już go całkiem wykończyli.
Miałam nadzieję, że moi świadkowie mnie nie zawiodą: Frussel z Okonina, jeden z Gruty. Na posterunek też poszłam następnego dnia. Wkrótce świadkowie mieli być przesłuchiwani. Jeden świadek matkę zastępował. Matka była staruszką i nie mogła 16 km przejść. Był to syn sprzątaczki –Polki (nazwisko nieczytelne).
Czekałam na wynik dochodzenia bardzo długo. Od sierpnia do 11 listopada 1941 roku. W tym czasie nie otrzymałam żadnego pisma od męża. Nie mogłam sobie darować, że przyczyniłam się do jego śmierci. Byłam bardzo zdenerwowana. Już myślałam, że świadkowie zamiast pomóc przyczynili się do zabicia mojego męża.
Uwolnienie z obozu koncentracyjnego
A on w tym czasie został przekazany z Hamburg Neuengamme do Dachau. Tam zaczęto go leczyć, zupki dawać. Był tam razem z księżmi. Spotykał księdza Bruskiego, który kilka lat był na naszej parafii, księdza(?) Tynka z Pelplina. Cieszył się, że ma takich dobrych i życzliwych ludzi obok siebie. Smutne było ich pożegnanie, jak Wachmann przyszedł rankiem i powiedział, że jedzie do domu. Mąż nie wierzył, bo zawsze jak do raportu wywoływali, to mówili ,że jadą do domu, a potem rozstrzeliwali albo wieszali, albo jeszcze większe męczarnie przygotowywali. Wachmann zaprowadził go do pociągu towarowego. Szedł pomału i płakał jak zobaczył pociąg. Pocieszał się, że może jednak się wydostanie. Musiał złożyć przysięgę, że skoro tylko na miejsce wróci, codziennie musi na posterunku się stawiać. Jechał zaplombowanym wagonem przez trzy dni do Grudziądza, bez jedzenia, picia. W Grudziądzu został wypuszczony.
Ja w nadziei na każdy pociąg wyglądałam. W końcu nadszedł ten dzień jego przyjazdu. Była godzina 10-ta(wieczorem) 11 listopada 1941 roku. Akurat wtedy z najstarszą córką Felicją oprzątałam w szopie. Najmłodsze córki spały. Podszedł pod drzwi stajni, pukał. Myślałam, że Niemcy światło zobaczyli w szopie i do gaszenia wzywają. Pytam „kto tam?”, nikt nie odpowiada. Podglądnęłam przez dziurkę od klucza i zawołałam dzieci: „Tatuś przyjechał!”
Tatuś wyglądał jak osiemdziesięcioletni starzec. Pochylony, wychudzony, sama krew i od szyji obrzęk aż do łopatki. Nic nie mówił, widziałam, że bardzo cierpi. Położył się do łóżka z wysoką gorączką powyżej 41 stopni. Nie miałam żadnych lekarstw. Robiłam kompresy, parzyłam rumianek, a gorączka nie opadała. Rano poszłam na pocztę ,żeby przedzwonić do lekarza, aby przyjechał.Zapytał, kto to jest. Odpowiedziałam, że chory z obozu wrócił. Lekarz odpowiedział, że do takich nie jeździ. Poszłam do sołtysa, żeby wypisał jakię zaświadczenie dla lekarza, żeby przyjechał, ale sołtys wygnał mnie i wyzwał. Pojechałam do lekarza do Grudziądza. Powiedziałam, że potrzebuję opatrunków i lekarstw na gorączkę. Nie chciał mi ich przepisać, bo tych potrzebują żołnierze. Powiedział, że najwyżej do szpitala. Zadzwonił, ale nie było miejsca dla mojego męża. Pomyślał i powiedział, że może jednak przyjedzie. Zanim wróciłam do domu, był już na miejscu. Mąż leżał umęczony w gorączce. Lekarz brzydził się podejść bliżej, z daleka stwierdził, że on jest „Tuberkuloz”- gruźlik. Pokazałam doktorowi dokument z obozu, w którym pisało, że mąż jest wolny od wszelkich chorób zakaźnych. Wziął dokument i powiedział, że jak będą wolne miejsca w szpitalu, to go zabiorą i pojechał.
Wiedziałam, że w Grudziądzu na Tarpnie jest lekarz, który miał II grupę i urzęduje blisko tramwaju. Gdy nieco opadła gorączka zabrałam męża i pojechaliśmy do doktora Zambrzyckiego. Powolutku, pociągiem i tramwajem mogliśmy tam pojechać. Wiedziałam, że bez środków opatrunkowych nie ma szans na przeżycie. Czekaliśmy do końca. Badał mojego męża prawie dwie godziny, prześwietlił go i obiecał, że go wyleczy. Pytałam o stan jego zdrowia, czy ma połamane kości, uszkodzony kręgosłup. Powiedział, że musimy milczeć, bo będą kłopoty. Dał mi opatrunki, lekarstwa i wróciliśmy do domu.
Po jakimś czasie przyjechało po mojego męża pogotowie, żeby zawieźć go do szpitala. Szpital dla Polaków był w browarze w Grudziądzu. Właściwie była to taka prowizoryczna sala. Mąż jęczał, bo ropa wypełniała jego ciało aż po szyję. Prosił o pomoc. W końcu po dwóch tygodniach położyli go na stół i brzytwą przecięli opuchliznę, aby dalej nie cierpiał. Dali mu leki i morfinę. Byłam pewna, że mi męża wykończą.
Prosiłam pielęgniarki, a szczególnie panią Sujkowską, żeby mnie powiadamiała i uważała na męża. W tym też tygodniu dostałam informację, że tak jak było, tak jest. Pojechałam odebrać męża ze szpitala. Była już pora letnia, ciepło. Wyprowadzałam męża do ogrodu. Tam leżał na leżaku. Lekarstwa dostawałam od doktora Zambrzyckiego. Ani grosza nie brał za nie. Jednak pewnego dnia, gdy wieszałam bieliznę mojego męża pod dom zajechały trzy samochody. Bałam się, że po mojego męża, a przecież nie zdołam go ukryć. Zapytali, czy jestem Rolewicz. Kazali mi iść do samochodu, bo mam iść do lagru. Zapytałam, co będzie z moim mężem i dziećmi. Oni mi na to, że mąż przecież w obozie koncentracyjnym. Tłumaczyłam, że męża zwolnili i jest ciężko chory. Weszli do domu i jeden z nich mówi:
-Rzuć go na wóz, niech zdycha!
Drugi zaś powiedział:
– Nie wiesz, jak to załatwić? Zapytaj, co z nim w obozie robili!
Ręce i nogi zatrzęsły mi się, bo wszystko zrozumiałam. Boże jeszcze mi go zastrzelą! W tym czasie przyszedł do mnie (nieczytelne), który świadkiem u starosty był za moim mężem. Pozdrowił ich „Heil Hitler” i zapytał, co się dzieje. Gestapowcy powiedzieli, ze biorą mnie do lagru, tylko ten tutaj przeszkadza- wskazali . Zapytali męża, kto mu krzywdę zrobił. Zawołali mnie, żebym mu ściągnęła koszulę, niech pokaże te swoje rany. Mąż wiedział, że nie może odpowiedzieć prawdy, bo przecież w obozie przysięgę składał. Powiedział, że przewrócił się na haczate drzewo. Spojrzeli po sobie, a ich dowódca mówi:
-Ty polski psie, miałeś szczęście, bo już pod murem byś leżał!
Dyskutowali ze sobą jeszcze przez chwilę. Zrozumiałam, że chcieli mnie odwieźć do lagru, bo Besarabi na mój dom mają przyjść. Uprosiłam, żeby nie zabierali mnie do lagru, bo przecież nowym gospodarzom mogę pomóc. Będę za służącą robiła, na pewno przyda im się taka pomoc. Zawołali Besarabów, którzy już czekali na moje wysiedlenie. Besarabowie chętnie przychylili się, żebym u nich robotnicą była. Spisali inwentarz, dobytek. Besarabka nawet szafy otworzyła i chciała mi moje ciuchy zabrać, ale Niemcy jej tłumaczyli, że dostanie kwity na nowe rzeczy i sukienki. Zakwaterowali mnie u sąsiada. Pomagałam Besarabce w polu, w domu, bo jej mąż na wojnę poszedł. Męża to wszystko bardzo załamało. Płakał i stracił chęć do życia. Do tej pory trzymał się i myślał, że jakoś to będzie. Teraz zaczął tracić nadzieję.
Nie było to łatwe życie. Mąż potrzebował ciągłej opieki, a ja musiałam się zajmować pracą u Besarabki. Pewnego dnia przyjechał ten oficer, który prośbę do starosty pisał o zwolnienie męża. Nazywał się von Bylic. Gdy dowiedział się, że mąż z obozu wrócił natychmiast do nas przyjechał. Chciał nas ostrzec, żeby nawet najbliższym nie opowiadać o obozie. Akurat u nas była rodzina męża- dwaj bracia z żonami. Poprosił, żeby opuścili pokój, podszedł z troską do męża i bez słowa popatrzył na rannego. Był wstrząśnięty. „Do czego te przeklęte psy doprowadziły?” zapytał, jak może pomóc. Pomagał i on, i jego żona, która z miasta cukierki dla dzieci przywoziła, coś do jedzenia. Niemiec, który miał w głównym szpitalu kolegę, załatwił przewóz męża do szpitala. Leżał tam trzy tygodnie i słabł coraz bardziej. Mogłam go odwiedzać tylko w niedziele, bo przecież w tygodniu ciężko pracowałam. W dni powszednie jechały same dzieci. Alojzy słabł z dnia na dzień. Już nie mógł sam usiąść. W następną niedzielę pojechałam do mojej znajomej pani Firynowej (Nicwałd). Mówiła płynnie po niemiecku. Poszliśmy do Szefortel(?). Był bardzo uprzejmy. Mówił, że przepraktykował już wszystko, nadziei nie może dać. Pani Firyn mówiła, że może operacja pomoże, sprzedałaby swoje futro, aby ratować mojego męża. Naczelnik odpowiedział, że to, że jest Niemcem, nie znaczy, że nie ma serca. Widzi, jak ta trójka dzieci do chorego przychodzi. Sam by operację zrobił, ale już nie można. Chciał być szczery i otwarcie powiedział, że mąż bliski jest śmierci. Powiedział mi, że trzy kręgi ma uszkodzone, rdzeń kręgowy prawie przegnił. Pozostało mu jakieś trzy tygodnie życia. Poprosiłam doktora, żeby go z powrotem do mnie przewieziono. Mówi do mnie:
-Ty kobieto już się sama przewracasz, a on ma takie boleści, że trzeba się zastanowić.
Prosiłam dalej mówiąc, ze przyjemniej będzie mu przy dzieciach i przy mnie, a my także będziemy szczęśliwsi.
I tak rzeczywiście było. Cieszył się nami, czuł się przy nas lepiej. Mniej cierpiał. Umierał trzy tygodnie. Płakał, gdy patrzył na dzieci. Życzył sobie być pochowanym w Rywałdzie. Matka Boska będzie z nim, za różaniec. Uważał się za szczęściarza, że nie został w obozie i nie spalili go, a my mogliśmy go zobaczyć i pochować. Wybrał sobie miejsce przy grocie rywałdzkiej.
Doktor von Bylic podpadł Gestapo, że z Polakami przestaje. Mieli go aresztować, ale jakimś cudem uciekł do Drezna, skąd pochodził. Niestety znaleźli go w Dreźnie i poszedł do obozu Dachau. Jego żona prosiła, żebym wszystkie listy, które od niego otrzymałam popaliła, bo mogą zaszkodzić jej mężowi i jej. Jeszcze później pisałyśmy do siebie jak rodzina. Po zakończeniu wojny dostałam bardzo smutny list opisujący, jak wkroczyli sowieci do Drezna, to wszystkich wystrzelali. Ona ocalała, ale jest jak mój mąż- jedna wielka rana. Ważyła wcześniej 90 kg, a teraz 90 pfuntów(45 kg) i musi się żegnać ze światem. Mówiła, że pokochała Polaków, chociaż urodziła się w Bayern. Pytała o dzieci i czekała na list ode mnie. Pisałam jeszcze dwa razy, ale bez skutku. Na pewno zmarła. Była bardzo religijną kobietą, klękała przy figurze Matki Boskiej, modliła się o mnie.
Po śmierci męża sołtys Voelker zrobił jeszcze jeden „nalot” na mnie. Tym razem nie wezwał Gestapo z Grudziądza, tylko z Gdańska. Nie wiedział co wymyślić, więc oskarżył mnie, że świnię bez zgłoszenia „na czarno” ubiłam. Ja nawet do wykarmienia dzieci nie miałam ziemniaków, a co dopiero świnię uchować. Byłam przecież wysiedlona, wolno mi było tylko 4 kury trzymać. Przyjechali nocą i od razu do szopy. Przestraszyłam się, zobaczyłam światło w szopie i od razu biegnę. Myślałam, że ktoś po te kury przyszedł. Wołam, kto tam w stajni ma co do szukania. Wchodzę, a oni pytają, czy jestem Rolewicz. Potwierdziłam, a oni pytają, gdzie mam świniaka. Odpowiedziałam, że żadnego nie było, owszem miałam, ale Besaraby zabrali wszystko. Dalej pytał o pszenicę, którą niby nabyłam na czarno na „Schwarzhandlung”. Zaprosiłam ich do mieszkania, żeby poszukali tej pszenicy. Pokazali mi pismo – siedem stron opisanych przez sołtysa. Nie szukali już więcej, odjechali.
Po wyzwoleniu zostałam aresztowana po raz czwarty- tym razem jako Niemka. Wpisano mnie na czarną listę- niemieckich obywateli. Pytałam w NKWD- To kim ja właściwie jestem? Niemcy uważali, że jestem Polką i za to cierpiałam ja i moja rodzina. Przychodzą Polacy i mówią, że jestem Niemką. Kim więc tak naprawdę jestem?
Puścili mnie i ja Bronisława Rolewicz z domu Radomska urodzona 27 czerwca 1902 r. zapewniam, że jestem Polką i jako Polka umrę!
A grób mojego męża przy klasztorze w Rywałdzie opatrzony jest napisem „Umarł Polsko dla ciebie i dla Twojej chwały”